Wiatr wiał coraz mocniej, więc ściągnęłam szlufki z kaptura, żeby mi go nie zwiewało z głowy. Przez to ciągle futerko wchodziło mi do ust i na pewno wyglądałam co najmniej dziwne. Ale szczerze? Mnie już dawno przestało obchodzić co inni ludzie o mnie myślą, więc zbytnio się tym nie przejmuje. Kiedy byłam w połowie drogi do kawiarenki cioci nagle lunęło. Wcześniej czekałam jeszcze jakieś 15 minut na przystanku, ale autobus nie raczył przyjechać. Szalała straszna burza. Co chwilę trzaskały pioruny. Dawno nie było takiej burzy! Biegłam cała przemoczona i jednocześnie wściekła (oczywiście z tego powodu, że byłam mokra) do najbliższego przystanku, żeby schronić się przed deszczem. Miałam gdzieś, że przebiegłam przez środek ulicy, najważniejsze było, żeby się trochę wysuszyć. W sumie nie musiałam wcale wchodzić pod daszek na przystanku, ale trochę by to dziwnie wyglądało jakby deszcz ze mnie parował, prawda? Kiedy byłam już pod daszkiem, zaczęłam uwalniać swoją energię magiczną i zaczęłam zwiększać temperaturę powietrza w około mnie. Modliłam się w duchu, żeby nie doszło do samozapłonu... Woda zaczęła powoli znikać z mojej kurtki, a wokół mnie pojawiła się denerwująca mgiełka. Rozglądałam się, czy nikt przypadkiem na mnie nie patrzy. W końcu byłby przypał, bo używam magii w miejscu publicznym... Wyjęłam telefon z torby żeby napisać sms-a do cioci, że przeczekam deszcz. Kiedy podniosłam wzrok zauważyłam jak czarny Mercedes, zajeżdża na przystanek. Przednie okno zjechało w dół i pierwsze co zobaczyłam to burzę blond loków. Połowa twarzy była zakryta okularami przeciwsłonecznymi w kształcie ósemki. Tylko jedna osoba mogła mieć okulary przeciwsłoneczne w taką pogodę... Młodsza siostra cioci Judy... Annabeth - modelka i jednocześnie narzeczona prawnika o imieniu Jon, który siedział teraz za kierownicą. Beth zdjęła swoje okulary i spojrzała na mnie piwnymi oczami. Uśmiechnęła się, pokazując swoje śnieżnobiałe zęby (oczywiście wybielone).
- Mercy! - zawołała. - Właśnie do ciebie jechaliśmy. Wsiadaj! - ponagliła mnie ręką, pokazując, żebym wsiadła z tyłu. Wskoczyłam z wielką chęcią na tylnie siedzenie. Anabeth potrafiła być naprawdę irytująca, ale nawet ją lubiłam. Za to ciocia Judy jej po prostu nie cierpi. Może i kocha ją jak siostra siostrę, ale ciągle się denerwuje kiedy nas odwiedza, a szczególnie bez zapowiedzi. Tak właśnie było tym razem. Anabeth ma naturalnie proste włosy, ale często zakręca sobie loki. Jej naturalnym kolorem nie jest też blond. Miała ciemne kasztanowe włosy, tak jak ciocia Judy, ale ze względu na to, że blond jest teraz modny to się ostatnio przefarbowała.
- Powiedz mi, jakie to uczucie kiedy Mercedes jedzie Mercedesem? - spytała Beth, trzepocząc swoimi długimi rzęsami. Okulary miała teraz na głowie. Nie czekała na moją odpowiedź. Kiedy tylko zobaczyła mój wyraz twarzy od razu się zaśmiała;
- Oj, nie denerwuj się kochanie. Przecież tylko żartuję. - Odwróciła się przodem do kierunku jazdy, otworzyła lusterko i wyjęła z brązowej torby szminkę. - Jestem ciekawa reakcji mojej siostrzyczki, gdy nas zobaczy. Uwielbia nasze niezapowiedziane odwiedziny. - powiedziała i zaczęła malować usta na krwisto czerwony kolor.
Na dworze było słychać głośne grzmoty.
- Nie powinniśmy jechać samochodem w taka ulewę. - zauważyłam.
- Wiem. - zaczął Jon. - Ale ta burza powinna się już dawno skończyć. Dawno nie widziałem takiej nawałnicy... Drzewa wyglądają jakby miały się za raz wyrwać z korzeniami...
I jak na zawołanie pod koła naszego samochodu spadła wielka gałąź. Usłyszałam pisk opon i przekleństwa wykrzykiwane przez Jona. Krzyk Beth. Ja zamarłam. Czas tak jakby spowolniał... Czułam tylko jak samochód się obraca. Ścisnęłam dłonie w pięści, bo tylko to potrafiłam zrobić. Nie mogłam wziąć oddechu. Strach mnie całkowicie sparaliżował. Zamknęłam oczy. Coś szarpnęło mnie do przodu, na szczęście byłam przypięta pasami i nie wyrwało mnie z siedzenia. Nagle wszystko wróciło do normy. Samochód już się nie ruszał. Rozluźniłam dłonie i otworzyłam oczy. Pierwsze co zobaczyłam, to Beth, która trzymała się kurczowo za górną rączkę nad drzwiami. Miała szeroko otwarte oczy i usta, a jej klatka piersiowa poruszała się w bardzo szybkim tempie.
Zerknęłam na siedzenie przede mną. Nie widziałam twarzy Jona, ale musiał również ciężko oddychać, bo jego ramiona poruszały się bardzo szybko w górę i w dół. Dłońmi ściskał mocno kierownice.
- Żyjemy... - odezwała się cicho Annabeth, ciągle patrząc się przed siebie. Wycieraczki pracowały na najszybszych obrotach, ale nie mogły sobie poradzić z deszczem.
- Chyba tak. - odpowiedział mężczyzna za kierownicą, dysząc. Kiedy blondynka usłyszała jego głos, jakby ocknęła się z transu. Objęła Jona rękami i pocałowała go w policzek, zostawiając ślad szminki na policzku.
- Dziękuję kochanie. - powiedziała i odwróciła się do mnie z lekkim niepokojem w oczach.
- Wszystko w porządku? - spytała. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedziałam, kiwając głową. Byłam w takim szoku, że nawet nie zwróciłam uwagi na jej pociągnięty ślad szminki po policzku, dopóki sama o tym nie wspomniała.
- Co się w ogóle stało? - spytałam, kiedy już trochę ochłonęłam. Byłam jeszcze odrobinę oszołomiona.
- Pod koła spadła nam gałąź. Chciałem wykręcić, ale wpadliśmy w poślizg. Udało mi się przywrócić panowanie nad autem, jak wyjechaliśmy do bocznej uliczki...
Beth jeszcze raz pocałowała go w policzek;
- Nasz bohater!
Po chwili zaczęła zmywać z policzka szminkę.
- Nie uderzyłaś się o nic? - spytał Jon, poprawiając lusterko wsteczne. Zobaczyłam jego zmarszczone ciemne brwi i ciemne oczy, które się we mnie wpatrywały. Zastanowiłam się chwilę, żeby być pewna i odpowiedziałam zgodnie z prawdą:
- Nie, wszystko jest w porządku. - i uśmiechnęłam się delikatnie.
- To dobrze. - westchnął i spytał o to samo Annabeth. Opowiedziała tak samo jak ja, ale dodała coś o tym, że jej się szminka złamała, a kosztowała coś koło stówy.
Jon zaparkował na najbliższym wolnym miejscu i wszyscy poszliśmy do Judy na piechotę. Cała nasza trójka miała dość jazdy samochodom na dziś. Na szczęście okazało się, że jesteśmy niedaleko docelowego miejsca. Ale oczywiście nie mogło pójść tak gładko. Parasolkę, którą dał mi Jon musiał porwać ten cholerny wiatr, który wtedy szalał. Zaprowadziłam ich do schodów koło zaplecza kawiarni, wyjęłam klucze z torby, ale za nim ich użyłam, powiedziałam pozostałej dwójce, żeby nie wspominać o incydencie z gałęzią. Ciocia wpadła by w szał. Otworzyłam drzwi. Nim zdążyłam krzyknąć, że wróciłam, ciocia już była w przedpokoju.
- Wszystko w porządku? - zawołała mój widok. Nagle zza moich pleców pojawiła się Annabeth i rzuciła się w objęcia cioci. Raczej powinnam napisać, że to ona ścisnęła z całej siły ciocię.
- Dlaczego tu jesteś? - Judy spytała beznamiętnym tonem.
- No co? Nie cieszysz się, że twoja młodsza siostra przyjechała w odwiedziny?
- Nie. Przyjechał Jon? - powiedziała głosem, jakby chciała ją zabić. Nie wiem o co poszło im w przeszłości, że Judy nienawidzi jak jej młodsza siostra ją odwiedza, ale zawsze kiedy przyjeżdżał Jon trochę się uspokajała.
- Jestem! - krzyknął zza moich pleców. Przesunęłam się na bok, żeby zrobić mu miejsce. Nie rzucił się na ciocię tak jak to zrobiła Beth. To by było w sumie bardzo dziwne gdyby tak zrobił... Zdjął na wycieraczce buty i chciał je wystawić za drzwi, bo wiadomo mokre i obłocone, ale go powstrzymałam:
- Lepiej nie zostawiać butów za tysiaka samopas, bo mogą już nie wrócić... Szczególnie w tej okolicy.
Popatrzył na mnie i cofnął rękę, kładąc buty tuż przy framudze drzwi, ale w części mieszkalnej.
- Nie pomyliłaś mnie z moją narzeczoną, Mercy? Ja nie kupuje butów za tyle, bo to szkoda pieniędzy.
- No dobra, ale pewnie kosztowały z pół tysiaka, no nie? W końcu to skóra jest.
Przemilczał odpowiedź. Miałam rację.
- Mogłabyś się czegoś nauczyć od swojego wybranka! - powiedziała z żalem Judy. - Jon zdjął buty przy wejściu, żeby mi nie pobrudzić mieszkania, a ty nie masz w ogóle szacunku do mnie, a jestem w dodatku twoją starszą siostrą!
- Raaanyyy.... - westchnęła Beth. - Może byś najpierw popatrzyła na podłogę, albo na moje buty, a potem mnie ochrzaniaj, co? - spytała z wyrzutem, kładąc ręce na biodrach. Rzeczywiście, na panelach nie było żadnego błota, a białe szpilki Beth, były nieskazitelnie białe. Czyżby całą drogę unikała najdrobniejszych kałuż?
Annabeth obróciła się przodem w moją stronę, obejmując ramieniem Judy i dzięki temu mogłam je porównać. Beth była wyższa od mojej cioci o wysokość jej szpilek, czyli pewnie jakieś dziesięć, może nawet dwanaście centymetrów. Gdyby się nie przefarbowała na blond i nie zrobiła trwałej, jej włosy były by pewnie takie same jak cioci, tylko że dłuższe. Judy miała krótko obcięte (tak do połowy szyi), proste kasztanowe włosy. Zawsze grzywkę chowała za ucho, lub spinała spinką. Oczy obie miały identyczne. Były podobne do siebie i kształtem i kolorem. Jednak oczy Beth wydawały się większe, ale to tylko przez makijaż. Styl ubierania się miały zupełnie inny. Anabeth zawsze była ubrana elegancko, schludnie, wszystko było dobrane idealnie. Dziś miała na sobie biały, luźny kombinezon, którego nogawki przykrywały prawie całkowicie jej szpilki, o szpiczastym czubie. Na kombinezon miała zarzuconą kurtkę, która była podobna do mojej parki. Ciocia Judy natomiast, nie przykładała jakiejś większej wagi do wyglądu. Do pracy tylko zakładała jakaś ładniejszą koszulę. Czasem jak jedzie w interesach to potrafi założyć szpilki, ale to zdarza się naprawdę rzadko... Na co dzień nosi jakieś jeansy i byle jakąś bluzkę, czy sweter, zależy od pogody... Dziś miała na sobie stary, wyciągnięty, bordowy sweter, który był tak długi, że przykrył prawie całe jej uda. Do tego miała jeansy z podwiniętymi nogawkami do połowy łydek, a na stopach miała klapki-podomki.
Podskoczyłam, kiedy usłyszałam dźwięk mojego telefonu, który zabrzęczał w mojej torbie. Zauważyłam w tym samym momencie, że jeszcze nie zdjęłam kurtki ani butów. Najpierw zdjęłam moje przemoczone trampki, wyjęłam telefon z torby, następnie rzuciłam ją na szafkę pod wieszakami na płaszcze. Zdjęłam kaptur i od razu poczułam śmieszną "lekkość" na głowie. Włosy mi się zakręciły i to bardzo. Z długości do pasa, sięgały mi teraz do ramion. Czy to jest w ogóle możliwe!? Nie patrząc w lustro, zdjęłam kurtkę, powiesiłam ją na wieszaku. Odebrałam telefon i przeszłam do salonu, przechodząc koło cioci Judy i Beth.
- Halo? - powiedziałam, nie mając jeszcze telefonu przy uchu. Kiedy moje włosy są w takim stanie jak dzisiaj, tworzą idealną barierę. Pewnie gdybym spadła z drugiego piętra na głowę, to odbiłabym się jak sprężyna... Nie, no dobra żartuję.
- Chwila, bo moje włosy ograniczają mi zasięg. - powiedziałam szybko i starałam się przebrnąć przez moje loki, tak żeby nie zaplątać we włosy telefonu. Gdyby one kręciły się w jakieś spirale, albo po prostu tylko się falowały, to bym nie narzekała, bo mam gdzieś jak one wyglądają, czy są ułożone czy nie... Ale one kręcą się w każdą możliwą stronę. Każdy pojedynczy włosek kręci się w inną stronę świata i przez to moje włosy się strasznie płaczą i kołtunią, co mnie strasznie irytuje.
- Chyba żartujesz? - usłyszałam głos Rose kiedy telefon zbliżył się do mojego ucha.
- A! To ty Rose...
- Chwila... Mówisz, że twoje włosy ograniczają zasięg, nie widząc nawet z kim rozmawiasz? A gdyby dzwoniła miłość twojego życia, a ty byś palnęła takie coś?! - usłyszałam nutkę pretensji w jej głosie. Wzięłam oddech, żeby jej odpowiedzieć, ale ona mnie wyprzedziła;
- Dobra nie ważne... Wracając do rzeczy, nie uwierzysz co się stało jakieś dwadzieścia minut temu! Dosłownie jakąś chwilę po tym jak wyszłaś! - słyszałam w tle dźwięki jazdy samochodem, więc wiedziałam, że też nie jest już u Willa.
- No, nie uwierzę... - powiedziałam, podchodząc do okna. Burza kierowała się w stronę rezydencji Thunderów, która znajdowała się na granicy miasta.
- Siedzieliśmy przy albumach ze zdjęciami Willa i ktoś zapukał do drzwi. Jego mama poszła otworzyć a tam ojciec Theresy. I pyta od razu gdzie ona jest.
- Właśnie! - usłyszałam w tle Willa. - Wbił do kogoś na chatę, w ogóle nie zadzwonił do furtki, więc chyba ją ominął jakoś i od razu wali "Gdzie jest Theresa?!' - próbował naśladować głos mężczyzny.
- Will! - wrzasnęła Rose. - Skoncentruj się na prowadzeniu, a nie, interesujesz się moją rozmową. Wracając... Siedziałam wtedy koło niej i widziałam jak zareagowała...
- No, ale jak mam się nie wtrącać jak jakiś burak wbił mi na chatę?! W ogóle co to miało być? " Theresa powinna być teraz w domu, a nie siedzieć... w tym miejscu". - znowu naśladował jego głos. - Miejscu? Ja mu dam miejscu! Jak go spotkam, to...
- Cholera jasna! Will! To ja rozmawiam, a nie ty! Daj mi wreszcie dojść do słowa! - Wrzasnęła szybko Rose.
- Ha! To teraz wiesz jak ja się czuję, gdy ty mi ciągle przerywasz.
W słuchawce zrobiło się cicho. Słyszałam tylko pracę silnika samochodu.
- Żyjecie, czy pozabijaliście się wzrokiem? - spytałam po dłuższej chwili. Odwróciłam się na chwilę i zobaczyłam, że ciocia zaczęła robić kawę i herbatę dla gości.
- Jestem Mercy! Dobra, wracając do jej reakcji... Wyglądała jednocześnie na wystraszoną i wściekłą. Miała taką minę, jakby komuś chciała rozkwasić mordę! Poważnie mówię. Jak widać jej stosunki z ojcem nie są za dobre! A ty wiesz, że dokładnie wtedy zaczęła się burza. Wiesz co mam na myśli, prawda?
- Tak. Mega silni magowie, którzy mogą zmieniać pogodę... Bla bla bla... Nie wiem, ale jakoś ciężko mi to sobie wyobrazić... Pewnie czysty zabieg okoliczności. A w ogóle to pogodziłaś się z Willem? - zmieniłam temat. Nie chciało mi się Rozmawiać o problemach rodzinnych znajomych. Miałam wystarczająco swoich problemów w przeszłości. Will chyba rozmawiał już normalnie z Rose z tego co słyszałam w tle, ale musiałam się upewnić, bo z tego co wcześniej powiedział wynikało, że przynajmniej do jutra będzie nią obrażony. Rose przez sekundę nic nie mówiła i mogłam się założyć, że kiedy zamilkła, to na chwilę zerknęła na chłopaka.
- Wiesz Mercy... Jestem po prostu tak zajebistą osobą, że na mnie nie można się gniewać! - powiedziała wesoło. Usłyszałam pisk opon, krzyk Rose i po chwili spokojny głos Willa. Chyba zabrał jej telefon, bo jego głos był wyraźniejszy niż wcześniej, kiedy rozmawiałam z Rose.
- Co się stało? - spytałam wyczulona, po dzisiejszym incydencie w Mercedesie.
- Nic się nie stało. Zaparkowałem. - powiedział zadowolony.
- NIC SIĘ NIE STAŁO?! - usłyszałam krzyk Rose. Był tak głośny, że musiałam odrobinę oddalić telefon od ucha. - ON CHCIAŁ NAS ZABIĆ!
- Jakie zabić, jakie zabić? Trzeba umieć parkować w awaryjnych sytuacjach. - odezwał się znowu Will.
- Ale to nie była żadna awaryjna sytacja!
- Była. Musiałem zabrać ci telefon, bo gadałaś bzdury do Mercy!
- Hej! Pamiętacie, że ja też tu jestem! - podniosłam głos, żeby i Rose i Will mnie usłyszeli.
- Sorki Mercy. - odezwał się Will. - Ale ja wcale nie pogodziłem się z Rose. Po prostu rodzice kazali mi ją dowieźć, bo padało jeszcze po burzy...
- Chwila, ale mieszkasz bardzo blisko szkoły, więc po co samochodem?
- Pamiętasz jak do mnie szliśmy, no nie? To na jedną z uliczek po drodze przewaliło się drzewo i trzeba było na około zapylać. Mama wtedy powiedziała, że mam ją odwieźć, bo się już ściemnia, więc ja odwiozłem, ale to nie zmienia faktu, że wciąż jestem na nią zły.
Usłyszałam w tle westchnienie Rose.
- Wracasz dziś do akademika, Mercy? - Usłyszałam moją przyjaciółkę. Will musiał już oddać jej telefon.
- Zostaję na noc u cioci...
- Mercy idź ogarniać swój pokój! Później nie będziesz miała czasu! - usłyszałam zza pleców głos cioci Judy.
- Dobra muszę kończyć. - powiedziałam szybko i się rozłączyłam. Kiedy ciocia mnie wyganiała z pokoju, oznaczało to, że nie chce, żebym coś usłyszała. Ruszyłam powoli w stronę schodów, które prowadziły do mojego pokoju na poddaszu.
- Czekaj Mercy! - zawołała szybko Annabeth.
- Usiądź obok Judy. – powiedział Jon. Zrobiłam to o co mnie poprosił. Usiadłam koło cioci na kanapie, naprzeciwko Beth i Jona.
- Bierzemy ślub! - wykrzyczała podekscytowana Annabeth.
- No wreszcie! - ciocia klasnęła w dłonie. - Już rok jesteście w narzeczeństwie! Tylko nie mówcie mi, że nie macie jeszcze wyznaczonej daty... - spojrzała na nich, unosząc jedną brew.
- Jest wyznaczona. - powiedział z uśmiechem Jon i wyjął ze swojej teczki trzy białe koperty. Jedną wręczył cioci, a dwie kolejne mi, mówiąc:
- Każde zaproszenie obejmuje też osobę towarzyszącą.
- Druga koperta - odezwała się blondynka. - jest dla twojej przyjaciółki Rose... Dobrze pamiętam jej imię prawda?
- Mhm. - Kiwnęłam głową. Cieszyłam się z zaproszenia, bo jeszcze nigdy nie byłam na żadnym weselu. Patrzyłam na ucieszoną twarz Beth. Cały czas się uśmiechała. Jon też był cały w skowronkach.
- Judy zrobisz mi kawy? - spytała blondynka.
- To ja też chcę, ale herbatę! - odezwałam się.
- Ty, Mercy to byś mogła sobie sama zrobić. - Fuknęła na mnie ciocia.
- No, ale proooszeee. - powiedziałam przyciągając samogłoski. Brunetka westchnęła i zwróciła się do Jona:
- Też coś chcesz?
- Kawę poproszę... - powiedział z lekkim uśmiechem.
Kiedy ciocia przeszła do części kuchennej (mamy salon z aneksem kuchennym) zostałam zaatakowana przez arsenał pytań od Beth:
- Masz jakiegoś chłopaka?! A może skrycie się w kimś podkochujesz...? Albo to KTOŚ się podkochuje w TOBIE? A może wolisz dziewczyny? W sumie to ja jestem bardzo tolerancyjna, więc możesz mi powiedzieć. Naprawdę! - mówiła pól szeptem, kiwając z entuzjazmem głową. Jon masował sobie skronie. Zerknął na mnie i bezgłośnie powiedział "przepraszam". Pokiwałam znacząco głową i zwróciłam się do blondynki.
- W nikim się nie podkochuje, ani raczej nikt nie kocha się we mnie. I wolę chłopców, a nie dziewczyny.
- Kurcze szkoda, że nie masz jeszcze nikogo... Jesteś młoda powinnaś się bawić! - powiedziała trochę głośniej. Zerknęła w stronę kuchni. Pewnie ciocia się na nią popatrzyła, bo zwróciła się do mnie ciszej:
- Oczywiście trzeba się bawić, ale z rozwagą... Ale mi jednak ulżyło, że wolisz chłopców... Bo wiesz, gdyby ci się podobały dziewczyny, to byłby mały problem, bo...
- Annabeth! - krzyknął na nią Jon! Blondynka zastała bez ruchu i powoli odwróciła się, trzymając ręce w górze, w stronę swojego narzeczonego. On patrzył na nią wzrokiem pełnym dezaprobaty.
- Mercy rusz tu swój tyłek! Taca mi się gdzieś podziała i nie mam jak przynieść kawy i herbaty! - zawołała Judy z kuchni. Podniosłam się z kanapy i ruszyłam w jej stronę. Wzięłam moją herbatę i kawę dla Annabeth.
- To teraz mów, czemu przynieśliście mi osobiście zaproszenie. - powiedziała ciocia, siadając wygodnie na fotelu koło swojej młodszej siostry i zmroziła ją wzrokiem. Beth spojrzała najpierw na mnie potem na Jona. Spuściła wzrok na podłogę, a potem spojrzała na brunetkę.
- No chyba wypadało by żeby siostrę zaprosić osobiście nie? - powiedziała po chwili.
- Mów czego chcesz. - Nakazała jej ciocia. Anabeth westchnęła i oparła się wygodnie na fotelu zakładając nogę na nogę. Uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na starszą siostrę.
- Zapomniałam, że nie tak łatwo jest oszukać podwójną agentkę...
- Mówiłam, żebyś mnie tak nie nazywała! - zdenerwowała się brunetka. Za każdym razem kiedy Beth ją tak nazywa, ciocia się denerwuje. Pewnie zrobiła coś jak była młodsza i stąd wzięła się jej "ksywka", ale nikt nigdy nie chce mi opowiedzieć tej historii.
- Powie mi ktoś wreszcie o co chodzi z tą agentką? - spytałam zirytowana, mając nadzieję, że odpowiedź będzie inna niż zwykle. Niestety odpowiedz była taka sama:
- Dowiesz się jak będziesz starsza. - usłyszałam od brunetki.
- Mówisz tak od kiedy usłyszałam pierwszy raz o tym usłyszałam. Mam 17 lat!
- To poczekaj sobie jeszcze przynajmniej rok... - odpowiedziała mi.
- Świetnie! - wstałam, cofnęłam się do przedpokoju, żeby wziąć moją torbę i ruszyłam w stronę schodów, które prowadziły do mojego pokoju.
- No i widzisz co zrobiłaś! - usłyszałam za plecami głos cioci. Zapewne powiedziała to do Beth. Weszłam na piętro i usiadłam na ostatnim schodku na górze, żeby słyszeć o czym rozmawiają.
- Może powinnaś jej powiedzieć? - usłyszałam spokojny głos Jona.
- Nie teraz... Wracając do tematu, czemu moja młodsza siostra zaszczyciła mnie swoją obecnością?
- Chciałam cie poprosić, żebyś zajęła się kateringiem na moim ślubie!
- Ale że całym? - usłyszałam zaskoczony to Judy. Anabeth pewnie pokiwała głową, bo nie usłyszałam odpowiedzi tylko moją ciocię:
- Chyba oszalałaś! Ja prowadzę cukiernie, a nie restaurację. Mogę się zająć tylko podwieczorkiem i tortem!
- Ale ja wiem, że byś mogła zająć się wszystkim.
- Ale wiesz ile z tym roboty? Przez ciebie mam w cholerę roboty! Bo któregoś pięknego dnia wparowałaś sobie tak po prostu do mojej cukierni razem ze sznurem paparazzi za tobą. I właśnie wtedy moje piękne i spokojne życie się skończyło, bo wszyscy zaczęli przychodzić do mojej małej cukierni.
- Powinnaś mi dziękować, a twoje życie nie było spokojne odkąd studia skończyłaś, więc nie zrzucaj na mnie winy!
Wstałam, bo wiedziałam jak będzie wyglądać ta rozmowa. Ciocia będzie odmawiać jeszcze trochę, ale koniec końców się zgodzi. Weszłam do mojego pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Naprzeciwko nich stały dwie wielkie, miękkie, kolorowe pufy. Między nimi stał mały stolik. To jest nasze - moje i Rose ulubione miejsce. Potrafiłyśmy przesiedzieć na tych pufach cały dzień gadając o niczym. Najlepsze w nas jest to że mimo spędzamy ze sobą prawie 24/7 to i tak nie ma tak zwanej niezręcznej ciszy. Koło naszego ulubionego miejsca stało moje łóżko. Nad łóżkiem miałam okno z widokiem na miasto. Akurat tak się składa, że budynek, w którym mieszkamy , znajduje się na szczycie wzgórza. Jak już wspomniałam nasze miasto zbudowane jest na bardzo nie równym terenie. A ulica Złota, jest jednocześnie ulubioną jak i znienawidzoną ulicą mieszkańców, bo znajduje się tutaj strasznie dużo sklepów, restauracji itp, ale idąc nią idziesz najpierw pod górkę, potem z górki i tak ciągle.
Koło łóżka stało moje biurko, nad którym wysiała tablica korkowa, a na przeciwko łóżka stała ogromna, rozsuwana szafa.
Z dna torby wygrzebałam zaklęte pióro. Usiadłam przy biurku i zajęłam się pisaniem raportu. Nagle usłyszałam grzmot i w moim pokoju zrobiło się jaśniej. Wyjrzałam przez okno, ale niebo było już tylko lekko zachmurzone. Przyjrzałam się i na horyzoncie zobaczyłam burzowe chmury nad dworkiem Thunderów. Czy to możliwe, że rozbłysk mógł być tak jasny? Prawdę mówiąc, to mogło być całkiem możliwe, zważywszy na to jak silna i wielopokoleniowa jest ta rodzina. Nie zdziwiłabym się gdyby mogli kontrolować pogodę. Znowu się błysnęło i byłam już pewna, że to zasługa rodu Thunderów. Błyskawice były złote, a nie tak jak zawsze srebrzystoniebieskie. Westchnęłam i wróciłam do pisania raportu. Byłam niby tylko na połowie przerw, ale raport zajmuje dosyć sporo czasu, bo trzeba być dokładnym. Kiedy skończyłam, zajęłam się pokojem. Musiał wyglądać, że na co dzień w nim mieszkam, a jednocześnie nie mogłam zrobić bałaganu, bo babka z opieki społecznej mogła by się czepiać. Nagle mój telefon zadzwonił.
- Mercy? - usłyszałam głos Willa.
- Nie, tutaj Super Women. - powiedziałam z pełną powagą.
- O! To skoro mówię z Super Women, to dobrze. Potrzebuje pomocy.
- Zawsze i wszędzie! - powiedziałam ochoczo.
- Powiesz Rose żeby zostawiła mnie w spokoju? Odkąd przyjechaliśmy łazi za mną. Od kilku godzin siedzi w moim pokoju i nie ma zamiaru wyjść.
- Przykro mi, ale to wykracza poza moje moce.
- Dobra, a teraz poważnie. Czemu się mnie dziś tak uczepiła?
Usiadłam na łóżku i westchnęłam.
- Rose wie, że cie wkurzyła i stara się cie przeprosić, ale jest na tyle dumna, że nie przeprosi wprost.
Usłyszałam jak Will uderza się w twarz dłonią.
- Chciałem ją tylko trochę po wkurzać, że jestem na nią obrażony, no ale się kurde nie da! Powiem jej, że już się na nią nie gniewam, może da mi spokój...
Wpadłam na pewien pomysł.
- Nie przejdzie. - powiedziałam smutno. - Ale jest jeden sposób...
- Jaki?
- Will, w ogóle to masz pewność, że Rose cię nie słyszy?
- Tak, powiedziałem, że idę do kibla.
- Jezuu, ale ty jesteś głupi! - powiedziałam z pożałowaniem w głosie.
- No co?
- No przecie ona nie jest głupia. Siedzi teraz pod drzwiami i słucha.
Znałam Rose bardzo dobrze i ją strasznie trudno jest oszukać, jeżeli w ogóle to jest możliwe.
- No dobra, teraz wyjdziesz z łazienki i weźmiesz ją na ręce i zaniesiesz do naszego pokoju. - powiedziałam, starając się nie zaśmiać.
- Że co? - spytał zaskoczony.
- No to. - odpowiedziałam szybko.
- Chyba żartujesz, nie mam...
- Will - przerwałam mu. - wy się dziś prawie macaliście...
Po chwili ciszy chłopak się odezwał.
- My się szarpaliśmy, a nie macaliśmy! - powiedział cicho.
- Ale wyglądało to inaczej... Dobra ja muszę kończyć. - powiedziałam i nie pozwoliłam mu odpowiedzieć, bo się rozłączyłam. Uśmiechnęłam się pod nosem. Byłam w sumie ciekawa czy Will ją zaniesie do pokoju i jaka byłaby jej reakcja. Ogarnęłam do końca pokój, wygrzebałam z szafy na przeciwko mojego łóżka jakiś ręcznik, długi T-shirt i krótkie spodenki. Otworzyłam cicho drzwi i usłyszałam urywek rozmowy:
- Musisz uważać na Mercy, bo... - mówił Jon.
- Ciszej! - syknęła moja ciocia. Poczekałam chwilę, mając nadzieję, że dokończą rozmowę, ale tak nie było, więc zeszłam po schodach. Minęłam duży pokój, przeszłam do przedpokoju, gdzie znajdowały się też drzwi do łazienki i do pokoju gościnnego, który zazwyczaj zajmują Beth i Jon (nie mamy po prostu często gości). Poczekałam jeszcze dłuższą chwile, zanim poszłam się myć, podsłuchując przy drzwiach. Nie kontynuowali rozmowy, więc poszłam się myć.
------------------------------------------------------------------------------
No i jestem! Wróciłam i już nie planuje żadnych wyjazdów :D Mam nadzieje, że rozdział się Wam spodobał i że było mało błędów ;) Chciałam jeszcze zapytać, czy do opisów postaci koniecznie chcecie rysunki jak wyglądają, bo mi się za cholerę nie chce ich rysować i nie umiem narysować Davida ;-; (zawsze wychodzi z niego taki przydal nooo T^T) Ale gdybyście nie potrzebowali na razie rysunków (kiedyś je zrobię xD) to opisy mogą się pojawić jeszcze w tym tygodniu ;) Czekam na Wasze opinie ^^
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz